Dwanaście stopni... nareszcie można żyć...
Wprawdzie nie na długo zapowiadają takie temperatury, ale, jakby nie było, mamy już marzec, postanowiłam zatem wykorzystać sprzyjającą aurę i zrobić coś w ogrodzie...
Błogosławię zryw, dzięki któremu jesienią pozostawiłam Wielokąty w całkiem przyzwoitym stanie, bo chyba bym dziś całkiem wymiękła...
Jako że ostatnie dni upłynęły pod znakiem fatalnego samopoczucia fizycznego, a wczoraj poważnie zastanawiałam się nad tym, czy nie szukać pomocy lekarskiej, postanowiłam nie szarżować i zrobić tyle, ile zdołam bez zmęczenia...
Tym bardziej, że dziś jest nieźle i gdyby nie potworne uczulenie na powiekach miałabym szansę wyglądać na okaz zdrowia

Wyszłam jednak z założenia, że w ogrodzie nikt mnie nie ogląda... a ostrego dyżuru okulistycznego nie mam ochoty szukać
Co zatem udało mi się zrobić? Wygrabiłam trawnik, zasypany klonowymi, jesionowymi i lipowymi nasiennikami (koniecznie trzeba sypnąć wapnem!) w ogrodzie i przed nim, liście wprawdzie uprzątnęłam jesienią, ale i tak razem z mchem uzbierały się tego dwa spore wory...
Ponieważ było mi mało, zabrałam się za to, co totalnie odpuściłam w ubiegłym roku i zafundowałam mieszanemu żywopłotowi za huśtawką solidne cięcie... a jak się już rozpędziłam, pod sekator poszły również róże oplatające altankę, które mocno utrudniały komunikację w tej części ogrodu...
Kupę gałęzi pozostawiłam do
pociupania 
i zutylizowania moim panom... trzeba się szanować... ułożyłam ją w takim miejscu, że z okna jej nie widzę, a czego oczy nie widzą...

W zasadzie tylną część ogrodu mogę uznać za ogarniętą, zostały tylko do przycięcia trawy na rabacie żwirowej... ale to góra godzina roboty...
Przód wygląda nienajgorzej, pozostaje przycięcie bukietówek i robinii, a poza tym ogólne zamiatanie, uzupełnienie kory i walka z klonami...
Tylko dlaczego tak bolą mnie ręce? Czyżby sekator do gałęzi był cięższy od igły?