Z ogrodowych zapisków Adasiowej ...
1 marca - jak na tę datę przystało, dzień powitał nas piękną, słoneczną i ciepłą pogodą ( co prawda, popołudnie nie należało już do równie wiosennych ), termometr wskazywał 9 stopni, więc spakowałam plecak w oka mgnieniu i słuchając ponaglających popiskiwań Kacperka - ha, ciekawe, skąd psisko wie, że właśnie teraz jedziemy na działkę ? - wyruszyłam w drogę w wiadomym kierunku.
Już na miejscu okazało się, że słusznie zrobiłam ubierając się na "cebulkę", ponieważ tradycyjnie na wsi temperatura jest niższa o 5 stopni. Jednak nasze późniejsze poczynania sprawiły, że szybko zdejmowałam z siebie kolejne warstwy, a i słoneczko, przygrzewając, cudownie ogrzało powietrze. Byliśmy w siódmym niebie, a Kacperek sam już nie wiedział, w co wścibiać nochal; Jego uwadze nie uszła, rzecz jasna, spora pryzma końskich pączków.
Nie czekając na "zmiłuj" raźno wzięliśmy się do pracy, bo i zaległości było sporo, a także terminarz ogrodniczy jasno i dobitnie wskazywał, że nadeszła najwyższa pora, aby już coś ( cokolwiek ) zrobić. Ciekawe, że właśnie ogrodnicze obowiązki nadgania się z wielką przyjemnością ...
Pierwsza porcja obornika trafiła na zapomnianą przez Boga i ludzi grządkę, na której ongiś rosły jakieś byliny, ale słuch wszelki po nich zaginął, a ostał się jedynie uschnięty krzak, który poszedł "pod łopatę". W zamyśle chciałabym tutaj stworzyć miejscówkę dla ziół, ale raczej nie w tym sezonie - bardziej zależy mi bowiem na tym, aby tę marną ziemię uzdatnić do uprawy - więc pomyślałam, aby w późniejszym terminie wysadzić na niej warzywa tolerujące świeży nawóz.
Drugą porcję przeznaczyłam na wzniesioną grządkę, na której jesienią wysiałam żyto i przekopałam je.
Pozostałe "pączki" zapakowaliśmy w worek z grubej folii - niech sobie dojrzewa do jesieni, kiedy to zostanie wykorzystany w warzywniku. Jednak ta ilość, którą zgromadziłam do tej pory okazała się niewystarczająca, więc pod koniec tego tygodnia przypadnie mi ponownie uśmiechnąć się do kolegów od kopytnych - muszę przecież mieć "materiał" na nalewkę pod pomidorki oraz dla nawiezienia miejsca dla selerów, ogórków i cukinii, dokarmienia rabarbaru i zasilenia gleby pod np. owocowe krzewy.
Mnóstwo dobrej ziemi wytworzyło się w kompostowniku; wybierając dojrzały kompost musieliśmy uważać na kłębiące się dżdżownice, a nie bez znaczenia pozostaje fakt, że w październiku dołożyłam tam wiaderko nalewki z kurzeńca, której nie wykorzystałam w poprzednim sezonie. Nawet teraz, po 5 miesiącach, zapach był .... dość intensywny.
Cała zawartość jednej komory wylądowała w części warzywnej:
W drugiej komorze kompostownika jest jeszcze sporo materiału do wykorzystania. Po wybraniu najbardziej rozłożonej frakcji obie komory będą systematycznie napełniane na bieżąco wszelkimi "odpadkami" z działki i gospodarstwa domowego, że tak powiem.
W drugiej z podniesionych grządek zobaczyłam wschodzące cebulki powietrzne z czosnków pozostawionych na tę okoliczność. Mam nadzieję, że uda się doczekać ich rozwoju i pozyskać główki do dalszej, jesiennej uprawy:
Natomiast z posadzonych jesienią ząbków czosnkowych ( Harnaś, NN, Ornak, jary ) powolutku rosną liście. Dzisiaj usunęłam kołderkę z brzozowych liści, a niebawem młode czosnki dostaną pierwszą porcję saletry amonowej - na "wzmocnienie"
Ogółem takich kiełków jest około 15 sztuk; na zdjęciu tylko ścisła czołówka:
Bardzo ochoczo wzeszły też czosnki ozdobne, więc cieszę się nimi niesamowicie, także z tego względu, że zazwyczaj ładnie wykształcone liście usychają przed zakwitnięciem, a od kilku sezonów kwiatów nie ma wcale:
W Kwaterze Głównej warzywnika, oprócz czosnków, dzielnie trwają samosiejki sałat; de facto pozostawiłam je tytułem próby, aby sprawdzić, jak poradzą sobie na tym moim zimnym ogrodzie, ale - jak widać - przeżyły zimę i kilkukrotne przymrozki:
Samotna sałata Kozuli też wydaje się być żywa, może dlatego, że cały sezon była zabezpieczona butlą PET:
Po miesiącu od wykonania ostatniego porteru rabarbar wyraźnie lepiej się poczuł i wypuścił większą ilość nosków:
Od lat twierdzę z niekłamaną stanowczością, że rośliny cebulowe nie lubią mnie, więc jakże ogromne było moje zdumienie, gdy podczas sprzątania wszelkich zaschniętych pozostałości roślinnych ujrzałam takie maleńkie skarby.
Bodajże dwa lata temu wetknęłam w ziemię przekwitnięte hiacynty o zeschniętych już liściach i jakimś cudem cebule wznowiły wegetację:
A tak wygląda rabatka z krokusami u sąsiada - przynajmniej mogę nacieszyć się ich widokiem po sąsiedzku
Po czterech godzinach bardzo intensywnej pracy ( głównie porządkowej ) uznałam, że na pierwszy raz wystarczy tym bardziej, że na zegarku "wybiła" godz. 15, a na niebie pokazały się ciężkie, ołowiane chmury. Szybko zerwałam mnóstwo zieleniny dla moich żółwiowych Skorupek i zapakowałam ją w dwie ogromne torby, wykopałam parę rojników do zaadaptowania na zewnętrznym parapecie w mieście, zabrałam doniczkę z zapomnianymi cebulkami narcyzów ( zaczęły się budzić ) i głodni, wymęczeni, ale bardzo szczęśliwi wróciliśmy do równie głodnych kotów, czekających na swoją porcję "mięsa". No przecież kotom też coś się należy
Pozdrawiam cieplutko i życzę wszystkim Ludkom dobrego, spokojnego i bardzo miłego tygodnia