Dzień powszedni.
Godzina 4.50 lub 5 rano - powoli zaczynam funkcjonować, choć budzik jeszcze śpi. Wstaję po cichu, przemykam do kuchni i wstawiam wodę w starym czajniku - pierwsza poranna kawa i pierwszy papieros zawsze smakują najlepiej. Kątem oka postrzegam ruch wśród futrzaków, więc nie czekając dłużej szykuję pięć miseczek. Najpierw koty - karma weterynaryjna plus tabletki dla Nikodema i "zwykła" dla dziewczyn; w tym momencie błogosławię puszki. Dla Kacperka wyciągam z apteczki lek na serduszko, ponieważ śniadanie może dostać dopiero godzinę po przyjęciu leku. Dzwoni budzik - jest 5.20, na zewnątrz wstaje świt.
Godzinę później wybiegam z mieszkania i szybkim krokiem przemierzam niedługi dystans dzielący mnie od skorupkowych podopiecznych; jestem trochę niesprawiedliwa, jako że oprócz żółwi czekają na mnie jaszczury, ale przyzwyczaiłam się do tego określenia. Czasami po drodze wstępuję do sklepu, bo zdarza mi się zapomnieć zabrać mleko. Idąc cichą, jakby wymarłą ulicą wsłuchuję się w coraz śmielsze i bardziej zawiłe trele kosa; ostatnio dołączyły do niego świergotliwe piosenki szpaków, tak mi się przynajmniej wydaje...
W Ogrodzie witają mnie polanki z krokusami, malutkie jeszcze kwiatostany hiacyntów i okazałe pąki hortensji. Kuce i alpaki jeszcze nie do końca świadome chłodu marcowego poranka powolutku przeżuwają wczorajsze siano, ale już w zagrodzie lisów panuje rwetes; biegają szczęśliwe, obwąchują siebie nawzajem i wszystkie możliwe zakamarki, od czasu do czasu wydając dość charakterystyczne odgłosy, ni to szczekania, ni to śpiewnego zawodzenia .... nigdy wcześniej nie byłam świadkiem porannej krzątaniny tych pięknych, ocalałych z masakry zwierząt. Jedynie Cyryl o trzech łapach obserwuje swoich kompanów z pewnej odległości.
Czasami przystaję na chwilę tuż przy wybiegu dzikanów rzecznych, ale ich jeszcze nie ma - za wcześnie. Dookoła pełno orzechów włoskich, tak przez nie ulubionych. Niekiedy o te orzechy toczą się zacięte boje - sroki najczęściej odlatują ze zdobyczą w dziobie i błyskiem tryumfu w czarnym oczku.
Po wejściu na pawilony kończy się "sielanka", a ja mogę nareszcie się ogrzać i przywrócić sprawność zziębniętym i zesztywniałym palcom. Druga gorąca kawa i ... czas zaczyna płynąć zupełnie inaczej. Nawet nie wiem kiedy na strych, gdzie mieszka największy mój żółw Berenik wraz z ekipą braci mniejszych i staruszką agamą, wchodzi Marek, dokładnie płucze swój kubek po kawie i wyrzuca mnie do domu - ale mam jeszcze czas... stare zwierzęta mają swoje potrzeby, nie mogę się nigdzie spieszyć, a Babcię Agę zazwyczaj karmię z ręki ( zrezygnowałam z pęsety czy szczypiec, ponieważ oba narzędzia mogłyby skaleczyć wrażliwy pysk ): trzy razy w tygodniu szarańczą, dwa sałatką owocową. Bardzo lubi truskawki.
Agama żaglowa zwana Babcią Agą swoje lata świetności ma już za sobą; teraz jest starą, schorowaną jaszczurką, o opuchniętych łapkach, z ubytkami kości palców ( nie mam pojęcia, jak doszło do amputacji ), częściowo sparaliżowana i niezborna. Jedno oko zasnuła mgła. Czasami karmienie zabiera mi trochę czasu, ale zawsze się cieszę, kiedy chwiejna główka podąża za moją ręką, a mnie uda się trafić w otwarty pyszczek i umieścić w nim kawałeczek owocu lub szarańczę. Mam porównanie z agamową młodzieżą - cztery samce agamy błotnej lub córka Babci, Księżniczka, nie mają takich problemów. Starość nie zna litości...
W międzyczasie, kiedy witam się z żółwiami promienistymi i obowiązkowo "smyram" je pod brodą, zagląda Wiesiu i pyta, czy przyjdę na ciasto. "No masz, oczywiście, że tak!". Spoglądam na zegarek ... ufff, jeszcze zdążę posprzątać, zmienić wodę w baseniku, zebrać kuwetki po wczorajszym karmieniu i zamieść cały pawilon małpiarni i żółwiarni.
Lecę na drugi koniec ZOO, aby się przebrać - nie wypada ucztować w kaloszach, które obowiązkowo zakładam odwiedzając orlicje ( żółwie wodne, mięsożerne, ale bardzo kochane ). Biegnąc do kuchni zahaczam o zamrażarkę, zabieram okazałą porcję wołowego serca, ( "może już teraz wyciągnąć truskawki, śliwki i wiśnie dla legwana ? nie, lepiej jutro z samego rana ") - orlicje się ucieszą z mięsnej wkładki, należy im się extra porcja, wczoraj były ważone i odrobaczane - i już spóźniona trafiam w samo oko cyklonu, czyli słodką wyżerkę z cudownie pachnącą kawą. Ciekawe, że kawa, którą zrobi ktoś inny, zawsze smakuje lepiej ? Nie daję się długo kusić wspaniałemu skubańcowi, ktoś włącza lekki kawałek country, królik przemyka pod naszymi nogami, ale jest przyzwyczajony do tłumu i rozgardiaszu, więc niespiesznie kica i znajduje spokojniejszy kącik pod kuchenką. Podobno mają być zamknięte szkoły, przedszkola i nasze ZOO także - jedynie dla zwiedzających, bo zwierzęta muszą być pod naszą opieką niezależnie od decyzji władz.
1/3 z szalonego dnia ... każdy z mijających poniedziałków, wtorków, śród, etc różni się od poprzedniego. W Ogrodzie nic nie jest constans, nigdy nie wiesz, co czeka Cię nie tylko nazajutrz, ale i za godzinę, dwie ... niekiedy nie ma czasu na sentymenty, spokojne rozważania, dywagacje ...
Są też momenty strachu, obaw, niepewności. Nieraz złości lub bezsilności.
Ale zawsze - niezależnie od nastroju i atmosfery - świadomość, że masz zwierzęta pod swoją opieką i że są od Ciebie uzależnione sprawia, że każdy kolejny dzień nabiera sensu.
"Gdyby zwierzęta wierzyły w Boga, to Szatan miałby dla nich postać człowieka".
Schodzę na ziemię. Jutro z samego rana chciałabym nakarmić Jeremiego, a później, kiedy minie szał podstawowych obowiązków wynikających z zastępstwa i moich własnych, udekorować wybieg żółwi lądowych.
I przystanąć na moment, na krótką chwilę, aby nacieszyć się wiosną ...