Wchodzę do tego wątku zawsze, gdy chcę poprawić sobie nastrój.
Sama mam koty, swoje (aktualnie 3) i dochodzące w ilości zmieniającej się, ale przeważnie 5 sztuk do wykarmienia i jak zimno do przenocowania.
Ilość dochodzących się zmienia, bo nie wiem jak, ale zabłąkane owieczki zawsze trafiają pod drzwi mojego tarasu.
Opowiem krótko o dwóch dość ciekawych sytuacjach:
Pięć lat temu, pierwsza zima w nowym domu. Ciemny wieczór, głęboki śnieg, a za drzwiami... drapie i podskakuje jakiś mały,może 3-miesięczny rudzielec. Natychmiast wpuściłam biedaka, który rzucił się na jedzenie, a potem zachowywał się jak u siebie, w przeciwieństwie do rezydentów, które zaskoczone, prychał i próbowały nie proszonego gościa przepędzić. Jak się następnego dnia okazało ten mały uciekinier przemierzył w mrozie i głębokim śniegu co najmniej pół kilometra. Wyjątkowo szybko udało się znaleźć jego dom (to odrębna historia) i 5-letnią "opiekunkę" kota. Było tyle radości przy powitaniu, że warto było szukać jego domku.
W ubiegłym roku na początku grudnia przywędrowała na mój taras nieśmiała kotka z obróżką. Przemiła koteczka, bardzo grzeczna. Wprawdzie brudna, ale w całkiem dobrej kondycji. Miałam nadzieję, że znajdę jakieś dane właścicieli, ale niestety nie. No to wzięłam się na sposób i zadzwoniłam do pani sołtys, która umieściła ogłoszenie ze zdjęciem na stronie sołectwa. Żadnego odzewu. No to wpadłam na kolejny pomysł, aby zajrzeć na stronę bydgoskiego schroniska, może ktoś zamieścił ogłoszenie. No i BINGO, znalazłam. Okazało się, że kotka przewędrowała w miesiąc kilkanaście kilometrów z bydgoskiego Opławca. Myślę, ze szła brzegiem rzeki. Zadzwoniłam na podany nr komórki. Pani już pogodzona z utrata kotki była bardzo zdziwiona, że się znalazła tak daleko. Jako, że akurat była z rodziną w górach, przyjechała z mężem za kilka dni po kotkę. Spotkanie z kotka było trochę dziwne, bo niby poznali kotkę, a ta nie bardzo chciała do nich iść, w związku z czym zaczęli się zastanawiać, czy to aby ich kotka.
Byłam w szoku... a oni zastawili kotkę, bo nie zabrali transportera, a kotka nie lubi jazdy samochodem. Ręce mi opadły, nie bardzo wiedziałam co o tym myśleć. W końcu po kolejnych kilku dniach i rozmowach typu: "...że trzeba to rozważyć, bo chodzi o dobro kota..." przyjechali z nastoletnią córką, która poznała kotkę od razu: " no pewnie, że to nasza niunia". Wzięli kotkę, a ja zostałam z obawami, czy dobrze zrobiłam, że ją oddałam. Kilka razy do nich dzwoniłam, dowiadywałam się... niby wszystko dobrze, ale niesmak i pewne obawy zostały we mnie do dziś. Gdyby rodzina nie napierała na mnie, że już za dużo mamy kotów, to bym ją zatrzymała.
To takie dwie historyjki... jest i trzecia, związana z kotami dokarmianymi, ale może nie teraz, bo słonko zaświeciło, więc jedyna okazja, żeby coś zrobić w ogrodzie.